Fit ekshibicjonizm

13:49


Taki czas, że bycie fit, healthy i strong - jest niemalże powinnością każdej matki. Jej zadaniem jest udowodnienie wszystkim dookoła, że macierzyństwo to nie tylko powyciągane dresy i tłuste włosy.
Tu już nawet nie chodzi o kreacje celebrytek, bo ten temat był wałkowany tysiąc razy - a mnie guzik one obchodzą.

Tu chodzi znów o mnie. O moją deklarację, że napiszę wam jak schudłam po ciąży, jak wróciłam do swej nikłej formy sprzed i jak teraz bosko czuję się sama ze sobą. Głupia byłam, bo faktycznie w przypływie euforii czułam, że chcę się z kimś tym podzielić, ale gdy przyszło co do czego - pomyślałam sobie, że ten ekshibicjonizm mi jednak nie leży.
Innym razem znów wzrastała we mnie chęć obnażenia się przed wami - prawdopodobnie złakniona komplementów i obcych zachwytów, potrzebuję waszych miłych słów.

Obserwuję blogowe ( i nie tylko) koleżanki, zachwycające się sobą. Co poniedziałek, albo co pierwszy dzień miesiąca z ponownie wracające do bycia fit, healthy and strong, nie zapominając oświadczyć o tym całemu ( fejsbukowem) światu.
Spoglądam na ich fit stylizacje, na focie w windzie w drodze na siłownie, na kolejne zdjęcie nowych reeboków, zżera mnie zazdrość. Bezustannie.

Jestem do nich podobna, tylko trochę mi wstyd i z drżeniem serca wrzucam zdjęcie odsłoniętego ramienia na swój profil na instagramie. A potem nerwowo przeglądam lajki i komentarze.
Nie nadaję się do tego. Nie potrafiłabym wrzucić wam tu swoich zdjęć "sprzed" i "po".  Nawet samych "po" bym nie wrzuciła. Jest we mnie ogrom wstydu, kompleksów i lęków  - i nawet kolejne zrzucone kilogramy nie zwrócą mi pewności siebie - bo takowej nigdy nie posiadałam.
Wypełniam głowę waszymi chudymi nadgarstkami i kościstymi obojczykami.

Są dni, kiedy moje ciało wygląda (w mojej głowie) całkiem ok, są takie, gdy go nienawidzę i ryczę zamknięta w łazience. Czerwona szminka niczego tu nie zmieni.

Przez długi czas oszukiwałam siebie, że wcale nie jest tak źle. Wmawiałam sobie, że pogodziłam się ze swoim wyglądem, że w pełni go akceptuję, że powinnam powiedzieć wszystkim - jestem matką, kocham swoje ciało - kocham każdy dodatkowy wałeczek, każdy rozstęp na moim brzuchu, biodrach, pośladkach.
Tak przecież trzeba, to jest ok.
Niezupełnie, bo jeśli z jakiegoś powodu płaczę - to to nie jest ok, choćby nie wiem jak bardzo mi wmawiano.

Z drugiej strony. Uległam temu byciu fit, healty and strong.
Ma szereg pozytywnych efektów ubocznych, które przyjęłam z ulgą ( np. zniknięcie problemów z kręgosłupem). Czuję się lepiej.
To uzależnia i każdy kg, w dół motywuje do dalszego działania.

Nie zmieniło to jednak w żaden sposób mojego postrzegania swojego ciała.
Po pierwszych 10 kg, było pragnienie kolejnych 5... potem wyznaczyłam sobie cel, który wydawał mi się " optymalny" i "gdybym tyle ważyła czułabym się fantastycznie, a  moje życie odzyskałoby sens". Guzik prawda - bo gdy zeszłam 5 kg, poniżej tego celu, który miał nadać mojemu życiu sens - wciąż przeglądam zdjęcia fit koleżanek i wciąż moje ciało jest "nie te".  Doskonale zdaję sobie sprawę, że mój problem leży głównie w mojej głowie - a ślepe podążanie za fit trendem, nie wiele tu zmieni.

Wciąż mam te po ciążowe rozstępy, skórę, która robi się wiotka za każdym razem, gdy robię sobie kilkudniową przerwę w ćwiczeniach, wodę, która zbiera się w organizmie w zależności od dnia cyklu - stos rzeczy, które nie przystają do bycia fit motywatorką i nie pozwalają mi być w pełni z siebie zadowoloną. Wciąż jestem niezadowolona - ale to już taka moja natura.

Pola za miesiąc skończy rok.  W samej, drugiej ciąży przytyłam ok. 10-12 kg. Od dnia porodu przez pierwsze 9 m-cy ubyło mi 25 kg.



Czego się nauczyłam w tym czasie?

Nie jestem w stanie podać niezawodnego sposobu na schudnięcie, nie mam żadnego magicznego specyfiku, który pozwolił mi dokonać tego w jakimś niesamowicie krótkim czasie.
Nie szukałam sobie wymówek, eksperymentowałam zarówno w kuchni, jak i  w ćwiczeniach. Mimo wszystko czerpałam inspiracje z facebookowych grup dla "fit" mamusiek.

Sednem całej sprawy jest poszukiwanie swojej ścieżki.

Nie naśladuj  - skoro wszyscy ćwiczą z Chodakowską to ćwiczę i ja ( co z tego, że stawy mi wysiadają, że nie daję rady zrobić nawet 1/3 treninngu) - bo to prowadzi tylko do frustracji, a ostatecznie rezygnacji z jakiejkolwiek aktywności. Szukaj, aż znajdziesz kilka  zestawów idealnych dla Ciebie i rób ten na który masz w danym momencie ochotę,  ( Ja Chodakowskiej nie znoszę i szybko traciłam przy niej zapał, choć próbowałam się zmuszać.)

Nie poddawaj się, rób tyle na ile starczy Ci sił, albo czasu. Nie ważne czy to 15 minut, czy 45- ważne, że w ogóle. ( Przy Poli wyszperanie 30 minut na ćwiczenia to był luksus, ale nie rezygnowałam i szukałam treningów, które trwały nie więcej niż 30 minut - mimo, że zazdrość mnie zżerała, gdy czytałam, że ktoś zaliczył ponad godzinny trening).

Nie dieta - a odżwianie - banał, o którym już słyszeli wszyscy, posiadający jednak głębszy sens.

Wydawało mi się, że jem zdrowo - od dobrych kilku lat (jeszcze przed pierwszą ciążą) zrezygnowałam z białego, pszennego pieczywa na rzecz, razowego, żytnie i innych( dokładnie czytając inf. o składzie), porzuciłam cukier w postaci białej, sypkiej itd., od lat pijałam tylko zieloną i czerwoną herbatę, nie jadaliśmy w fastfoodach, pizzę zamawialiśmy może ze dwa razy w roku, w innym wypadku robiliśmy własną. A wciąż coś było nie tak.

Problem tkwił w tym, że jadłam mało. Zdecydowanie za mało, monotonnie i byle jak.
Gdy zaczęłam jeść więcej i nauczyłam się eksperymentować w kuchni, łączyć smaki, o których łączeniu wcześniej wcale bym nie pomyślała, mój metabolizmy zdecydowanie przyśpieszył i pociągnęło to za sobą lawinę kg - w dół.

Zadbaj o swój talerz.
Na grupach zauważyłam posty -' Nie mam pomysłu na obiad", "czy ktoś mi poda jakiś jadłospis"? A potem kończy się na tym, że na każdym talerzu pierś gotowana na parze, garstka ryżu i trzy listki sałaty z plasterkiem pomidora. Codziennie ten sam zestaw - nikt by nie wytrzymał długo, a organizm potrzebuje urozmaicenia. Potrzebuje też grzeszków i jeśli zamienisz tą pierś na grillowany camembert twój świat wcale się nie zawali.
I te trzy ciastka, którym dziś uległaś, też nie wiele zmienią, nie musisz wszystkiego spisywać na straty, załamywać się i mówić, że wszystko na marne. Nie zaczynaj od początku, tylko idź dalej.


Nauczyłam się przede wszystkim nie przejmować  jeśli nie zrobię dziś treningu, jeśli zjem dzisiaj pół tabliczki czekolady ( o właśnie teraz, gdy piszę ten post) - jutro wciąż jest przede mną  i to nie będzie nowy start. To będzie kolejny dzień, taki po prostu.  Nauczyłam się odróżniać dobre stany od złych stanów  i gdy wiem, że odpuściłam sobie za bardzo - wcale nie z ciężkim sercem, wracam do stanu prawidłowego.

Nie żyję po to, żeby być fit, żeby udowadniać komukolwiek, cokolwiek. Robię swoje i wciąż pracuję nad obrazem siebie w mojej głowie, a cała reszta jest dodatkiem.







You Might Also Like

0 komentarze

Dziękuję, że jesteś