Nasz nowy dom.
22:31
Mówi się, że ciasne ale własne. I święta w tym prawda.
Mija właśnie miesiąc odkąd spędziłam tutaj pierwszą noc.
Jestem u siebie. Jesteśmy.
Sama nie wierzę, że miesiące odliczane do przeprowadzki, kreślone grubą kreską niecierpliwości, przemieniają się w miesiące odliczane przez naszą obecność tu.
Wciąż mamy ogrom rzeczy do zrobienia, wciąż mamy kartony do rozpakowania i rzeczy do przewiezienia.
Wciąż odkrywam jak wiele nam jeszcze brakuje.
Wciąż nie mamy patelni, ani wieszaka na kurtki potencjalnych gości. Wciąż w oknach wiszą przytargane stare firanki i zasłony, które nijak nie pasują mi dzisiaj do mojej wizji domu idealnego. I nawet jeśli to nie dom, z wielkimi oknami na przepiękny ogród, a małe mieszkanko, o którym pewnie większość myśli, że jest stanowczo za małe. Że przedpokój taki ciasny, że szafy porządnej nawet nie ma gdzie wstawić, a stół na dwanaście osób? Blat roboczy taki niewielki - a ja wam powiem, że najbardziej funkcjonalny przy jakim było mi dane gotować - choć bez tej patelni to gotowanie jest jedną wielką improwizacją... Dobrze, że w przedszkolu są obiad, a Pola wciąż moja pierś traktuje jako główne źródło pokarmu - reszta jest tylko dodatkiem.
Dni płyną nam niespokojnie, sąsiedzi pewnie już jednym palcem wykręcają numer do opieki społecznej - efekt ciągłego płaczu Poli, która jak nie przechodzi jakiegoś skoku, to postanawia wykluć sobie drugiego ząbka, ewentualnie z wielkim łomotem pada na podłogę z pozycji pionowej, po nieudane próbie pójścia w przód - jednym słowem - jeden wielki ryk, płacz i lament. No i jeszcze niezmiennie od dwóch tygodni wielki glut. Po pas.
Ja ponoć niknę w oczach, szafę wymienić muszę całą, zalać się hektolitrami kawy i zacząć kolejny dzień, tydzień, miesiąc w trybie matka-zombie. Cierpię na chroniczne zmęczenie, tak że nawet już go nie zauważam i uznaję za stan jak najbardziej naturalny.
Mąż jak mąż. Wiecie jak jest, matki nie biorą zwolnienia, a jak już chcą, wspomną słowem, że chyba katar, gardło boli, sił już brak - to w odpowiedzi usłyszą - Taaak, mnie też coś bierze, głowa mnie boli, plecy łamią - i słowo czynem się stało. A chory facet to gorzej niż dziecko.
I mimo wszystko, mimo, że to nie był miesiąc usłany różami, błogim wylegiwaniem się na kanapie i podziwianiem każdego pięknego zakamarka domu.
To jestem u siebie. Jest mi błogo.
Rośnie nam w domu mały fotograf,
autorką poniższego zdjęcia jest Lea. Ostatnio w moim aparacie znajduję wiele takich kwiatków. ;)
9 komentarze
:)))) love
OdpowiedzUsuńUsuń
Swoje to swoje, bez dwóch zdań!
OdpowiedzUsuńWięc życzę ci spokojnego ogarniania, zdrowia dla Polki (glucie precz!), a Lea? Wiadomo, następczyni bloga rośnie ;)
Dzięki Ci wielkie. ;) Lei życia blogerki ( jakże marnego/marnej;P) nie życzę ;P
UsuńJak najwięcej cudownych chwil ! :)
OdpowiedzUsuńDzięki Usuń
Jak się okazuje marzenia są czasem na wyciągnięcie ręki. Cieszę się, że mimo ogromu pracy jaka jeszcze przed Wami, jesteście u siebie. Prawda, że można odetchnąć? My jeszcze przed grubą kreską ale mam nadzieję, że zleci nam równie szybko. Trzymam kciuki za jak najwięcej dobrych chwil w Waszym domu.
OdpowiedzUsuńMożna można, choć choroba dała nam się we znaki to z dnia na dzień coraz lepiej i jakoś tak spokojniej nam.
UsuńDzięki wielkie :*
szybko czas leci, zaraz Wasze pierwsze święta we WŁASNYM domu... magia! Pola jest cudna rozkoszna ale po oczkach widać że iskierka psotnika jest
OdpowiedzUsuń#jachcęcórkę!
Dziękuję, że jesteś